poniedziałek, 26 października 2009

No i wreszcie przeszczep
Do Katowic przyjechałem 23 października. Była bardzo brzydka pogoda a po drodze okropne korki. Zaprowadzono mnie na pierwszy odcinek, pożegnałem się z żonką i ruszyłem w nieznane J. Najpierw prysznic w specjalnym płynie. Dostałem szpitalną piżamkę i poszedłem na salę, w której miałem spędzić najbliższe tygodnie. Piżama była o wiele za duża a ja nie miałem żadnej swojej rzeczy bo wszystko poszło do naświetlania. Wszystko tu dla mnie było nowe bo standardy jałowości były większe niż na innych oddziałach. Cały personel chodził ubrany od stóp do czubka głowy. Widać było jedynie oczy. Czułem się jak na innej planecie J. Większość rzeczy dostałem jeszcze tego samego dnia ale całą bieliznę i piżamy dopiero dwa dni później. Wszystko było wysterylizowane i oddzielnie zapakowane. Każda rzecz osobno. Po kilku dniach badań dostałem chemię. Najpierw trochę ponad 100 tabletek na dobę. Miałem je dzielić na równe części i łykać co godzinę. Do popijania kisielek lub siemię lniane. Po jednym dniu byłem strasznie niewyspany bo nawet w nocy trzeba było nastawiać budzik co godzinę i łykać tabletki. Drugiego dnia po porozumieniu z lekarzami trochę zmieniłem to pobieranie chemii. Tak rozdzieliłem tabletki, żeby w nocy przespać chociaż 4-5 godzin ciągiem. Po pięciu dniach mówiłem sobie „Nigdy więcej kisielu”. Po skończeniu tabletek dostałem surowicę z królika. Jak to siostry żartowały „Zemstę królika”. Pierwszego dnia nie było źle ale drugiego dostałem wysokiej temperatury. Wstałem do łazienki i nagle fik... Obudziłem się leżąc na łóżku. Trochę mi się oberwało za to, że w takiej sytuacji wstaję ale wcale się temu nie dziwiłem. O dziwo następnego dnia wszystko ustąpiło. 7 listopada miałem dzień zero – „drugie urodziny”. Przeszczep miałem z krwi obwodowej, więc całość komórek zawierała się w jednym woreczku. 15 minut i po przeszczepie. Przez następne dni było jak to bywa po chemii: kłopot z ustami, jedzeniem i temperatury. Jednak już w 8 dobie od przeszczepu dowiedziałem się, że mam pierwsze wzrosty. Jak pytałem się mojego lekarza prowadzącego jakie mam wyniki, usłyszałem: „Dobrze synek, dobrze. Oby tak dalej”. Jednak z każdym dniem czułem się coraz silniejszy. Moja żona Asia wytrwale przyjeżdżała do mnie co tydzień. Miło było ją zobaczyć choćby przez kamerę. Pamiętam, że w pewnej chwili gdy męczył mnie kaszel i nie mogłem mówić Asia przeczytała mi historię Katowic, która była wydrukowana na odwrocie planu miasta. Bardzo cieszyły mnie te wizyty choć wiedziałem, że nie jest jej łatwo jeździć do mnie taki kawał świata, zwłaszcza w okresie deszczowej jesieni.
Jak już wcześniej wspomniałem od rozpoczęcia wzrostów z każdym dniem czułem się lepiej. Zmniejszono mi dawki leków a cyklosporyna w kroplówce częściowo została zastąpiona tabletkami. Początkowo miałem straszne problemy z jej łykaniem, bo jak to sam nazwałem, śmierdziała dla mnie jak „stara mysz”. Codzienność w okresie tego pobytu umilały mi częste rozmowy z osobami, które tak jak ja leżały „na przeszczepie”. Często korzystając z telefonów wewnętrznych rozmawialiśmy ponad godzinę wzajemnie podtrzymując się na duchu i zabijając nadmiar czasu. Tak właśnie poznałem Krzyśka, Ewelinę i Agnieszkę. Miło nam się rozmawiało, bo wszyscy jechaliśmy na jednym wózku. Dni mijały i zbliżał się 6 grudnia, kiedy to spodziewałem się wyjść z kliniki. Jednak dwa dni wcześniej znów dał o sobie znać mój pech. Okazało się, że mam we krwi wirusa CMV, który w moim przypadku zaatakował pęcherz moczowy. Zamiast wyjść do domu zostałem przeniesiony na część niejałową oddziału. Początkowo leżałem na sali z Radkiem, który miał oddawać komórki do przeszczepu dla swojego brata. Ogólnie cieszyłem się, że już nie jestem zamknięty jak pustelnik. Jednak to mój pęcherz w tym czasie dał mi strasznie popalić. Przez kilka dni oddawałem mocz z krwią a dodatkowo wiązało się to z okropnym bólem. Radek czuł się dobrze i tylko fakt, że rodzina przynosiła mu coraz to nowe smaczniejsze rzeczy powodował, że aż mnie skręcało. Czasem skusiłem się na małego pączka lub małą kremówkę ale wiedziałem, że mi tego nie wolno. Dwa tygodnie po wcześniejszym terminie czyli 21 grudnia wyszedłem „na mieszkanie”.
W czasie przeszczepu pokruszyły mi się zęby, które miałem leczone kanałowo, więc już kilka dni przed wyjściem zarejestrowałem się do pogotowia stomatologicznego na wizytę. Pojechałem tam prosto z kliniki. Wychodząc od dentysty usłyszałem dzwonek telefonu. Zadzwoniła do mnie siostra oddziałowa żebym wracał bo tak mi się śpieszyło, że zapomnieliśmy wyjąc wkłucie J. Po całym zamieszaniu wylądowałem wreszcie na mieszkaniu poprzeszczepowym szczęśliwy, że wreszcie skończyła się moja „szpitalna przygoda”. Przede mną były wigilia, Święta Bożego Narodzenia i Nowy 2008 Rok. Oby lepszy niż te dwa poprzednie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz