środa, 28 października 2009

No i przyszły święta

NA ten magiczny czas czekałem jak na zbawienie. Nie przeszkadzało mi, że jestem z daleka od domu. Najważniejsze było dla mnie, że szpital to już historia i fakt, że Asia była zemną. Czułem się całkiem dobrze a sterydy które dostawałem spowodowały, że wiecznie chodziłem głodny. Biedna Asia nie nadążała z robieniem zakupów. Zbliżająca się wigilia wydawała mi się magiczna. Na mieszkaniu razem z nami była Ewelina z chłopakiem i Pan Krzysiek z żoną. Przy wigilijnym stole spotkaliśmy się wszyscy razem, każdy dołożył jakieś swoje specjały i mimo, że obowiązywała nas ścisła dieta pozwoliliśmy sobie na odrobinę szaleństwa. Czas spędzony na mieszkaniu był bardzo miły ale nie mogłem się już doczekać kiedy wrócę do Rzeszowa. 2 stycznia byłem na pierwszej wizycie w poradni poprzeszczepowej. Wyniki były obiecujące więc po następnej kontroli 9.01 wróciłem do domu. Czekało mnie tam wiele niespodzianek. Z powodu, że musiałem ograniczyć kontakty z ludźmi zdecydowaliśmy się z Asia na wynajęcie kawalerki. Nie było to nic wielkiego ale cieszyłem się jak dziecko gdy mogłem po raz pierwszy przespać się we własnym łóżku. Jak to ludzie mówią „wszędzie dobrze ale w domu najlepiej”. Następną wizytę miałem początkiem lutego. Za każdym razem gdy człowiek jedzie na badania czuje się jakby miał duszę na ramieniu. Jednak jak już dostaniesz wyniki do ręki to czujesz jak kamień spada Ci z serca. Przez pierwsze miesiące jeździłem na kontrole co 4 do 5 tygodni. Za każdym razem lekarze zmniejszali mi dawki przyjmowanych leków. Jednak w marcu GVHD dało o sobie znać i zacząłem mieć Doś duże kłopoty z jedzeniem. Po przełknięciu choćby jednej kanapki musiałem się położyć i mieć nadzieję, ż uda mi się utrzymać ją w żołądku. Po kilku telefonach do kliniki znów zwiększyłem dawki przyjmowanych leków i kłopoty ustąpiły. Teraz lekarza zdecydowali się na wolniejsze tempo odstawiania leków. Cieszyło mnie bardzo, że szpital był dla mnie już tylko mglistym wspomnieniem. Wyniki każdej morfologii były naprawdę dobre. Na kontrole jeździłem zawsze z teściem (za co jestem bu niezmiernie wdzięczny) i jeszcze jedną osobą do zmiany za kierownicą.
Jednak w czasie jednej z wizyt uśmiechnęło się do mnie szczęście i spotkałem Łukasza. Obaj pochodziliśmy z jednych stron i udało nam się dogadać, że będziemy razem jeździć na kontrolę bo będzie to tańsze i wygodniejsze rozwiązanie. Łukasz miał tak ja ja przeszczep od dawcy niespokrewnionego zaledwie trzy tygodnie przede mną. Od maja jeździliśmy razem.
Po drodze było raźniej, a i stres był mniejszy bo zawsze staraliśmy się zabić czas rozmowa i nie myśleć o tym, że czeka nas badanie. Po wizycie wracaliśmy już pełni humoru i ulgi, że tym razem znów było wszystko OK. Zawsze w powrotnej drodze zahaczaliśmy o zajazd „Pod solą” w Wieliczce. Polecam wszystkim to miejsce. Podają naprawdę pyszne jedzenie w bardzo, bardzo przystępnych cenach.
Przez pierwszy okres jeździliśmy co sześć tygodni. Czas mijał i zbliżało się lato. Po jednej z wizyt udało mi się uzyskać zgodę od lekarzy na powrót do pracy. Wcześniej obiecałem sobie, że musze trochę odzyskać formę. Zapisałem się na rehabilitację i zacząłem codzić na częstsze spacery. Od piątego sierpnia wróciłem do pracy.

Ja po sterydach. (i urosła mi druga broda :o)

poniedziałek, 26 października 2009

No i wreszcie przeszczep
Do Katowic przyjechałem 23 października. Była bardzo brzydka pogoda a po drodze okropne korki. Zaprowadzono mnie na pierwszy odcinek, pożegnałem się z żonką i ruszyłem w nieznane J. Najpierw prysznic w specjalnym płynie. Dostałem szpitalną piżamkę i poszedłem na salę, w której miałem spędzić najbliższe tygodnie. Piżama była o wiele za duża a ja nie miałem żadnej swojej rzeczy bo wszystko poszło do naświetlania. Wszystko tu dla mnie było nowe bo standardy jałowości były większe niż na innych oddziałach. Cały personel chodził ubrany od stóp do czubka głowy. Widać było jedynie oczy. Czułem się jak na innej planecie J. Większość rzeczy dostałem jeszcze tego samego dnia ale całą bieliznę i piżamy dopiero dwa dni później. Wszystko było wysterylizowane i oddzielnie zapakowane. Każda rzecz osobno. Po kilku dniach badań dostałem chemię. Najpierw trochę ponad 100 tabletek na dobę. Miałem je dzielić na równe części i łykać co godzinę. Do popijania kisielek lub siemię lniane. Po jednym dniu byłem strasznie niewyspany bo nawet w nocy trzeba było nastawiać budzik co godzinę i łykać tabletki. Drugiego dnia po porozumieniu z lekarzami trochę zmieniłem to pobieranie chemii. Tak rozdzieliłem tabletki, żeby w nocy przespać chociaż 4-5 godzin ciągiem. Po pięciu dniach mówiłem sobie „Nigdy więcej kisielu”. Po skończeniu tabletek dostałem surowicę z królika. Jak to siostry żartowały „Zemstę królika”. Pierwszego dnia nie było źle ale drugiego dostałem wysokiej temperatury. Wstałem do łazienki i nagle fik... Obudziłem się leżąc na łóżku. Trochę mi się oberwało za to, że w takiej sytuacji wstaję ale wcale się temu nie dziwiłem. O dziwo następnego dnia wszystko ustąpiło. 7 listopada miałem dzień zero – „drugie urodziny”. Przeszczep miałem z krwi obwodowej, więc całość komórek zawierała się w jednym woreczku. 15 minut i po przeszczepie. Przez następne dni było jak to bywa po chemii: kłopot z ustami, jedzeniem i temperatury. Jednak już w 8 dobie od przeszczepu dowiedziałem się, że mam pierwsze wzrosty. Jak pytałem się mojego lekarza prowadzącego jakie mam wyniki, usłyszałem: „Dobrze synek, dobrze. Oby tak dalej”. Jednak z każdym dniem czułem się coraz silniejszy. Moja żona Asia wytrwale przyjeżdżała do mnie co tydzień. Miło było ją zobaczyć choćby przez kamerę. Pamiętam, że w pewnej chwili gdy męczył mnie kaszel i nie mogłem mówić Asia przeczytała mi historię Katowic, która była wydrukowana na odwrocie planu miasta. Bardzo cieszyły mnie te wizyty choć wiedziałem, że nie jest jej łatwo jeździć do mnie taki kawał świata, zwłaszcza w okresie deszczowej jesieni.
Jak już wcześniej wspomniałem od rozpoczęcia wzrostów z każdym dniem czułem się lepiej. Zmniejszono mi dawki leków a cyklosporyna w kroplówce częściowo została zastąpiona tabletkami. Początkowo miałem straszne problemy z jej łykaniem, bo jak to sam nazwałem, śmierdziała dla mnie jak „stara mysz”. Codzienność w okresie tego pobytu umilały mi częste rozmowy z osobami, które tak jak ja leżały „na przeszczepie”. Często korzystając z telefonów wewnętrznych rozmawialiśmy ponad godzinę wzajemnie podtrzymując się na duchu i zabijając nadmiar czasu. Tak właśnie poznałem Krzyśka, Ewelinę i Agnieszkę. Miło nam się rozmawiało, bo wszyscy jechaliśmy na jednym wózku. Dni mijały i zbliżał się 6 grudnia, kiedy to spodziewałem się wyjść z kliniki. Jednak dwa dni wcześniej znów dał o sobie znać mój pech. Okazało się, że mam we krwi wirusa CMV, który w moim przypadku zaatakował pęcherz moczowy. Zamiast wyjść do domu zostałem przeniesiony na część niejałową oddziału. Początkowo leżałem na sali z Radkiem, który miał oddawać komórki do przeszczepu dla swojego brata. Ogólnie cieszyłem się, że już nie jestem zamknięty jak pustelnik. Jednak to mój pęcherz w tym czasie dał mi strasznie popalić. Przez kilka dni oddawałem mocz z krwią a dodatkowo wiązało się to z okropnym bólem. Radek czuł się dobrze i tylko fakt, że rodzina przynosiła mu coraz to nowe smaczniejsze rzeczy powodował, że aż mnie skręcało. Czasem skusiłem się na małego pączka lub małą kremówkę ale wiedziałem, że mi tego nie wolno. Dwa tygodnie po wcześniejszym terminie czyli 21 grudnia wyszedłem „na mieszkanie”.
W czasie przeszczepu pokruszyły mi się zęby, które miałem leczone kanałowo, więc już kilka dni przed wyjściem zarejestrowałem się do pogotowia stomatologicznego na wizytę. Pojechałem tam prosto z kliniki. Wychodząc od dentysty usłyszałem dzwonek telefonu. Zadzwoniła do mnie siostra oddziałowa żebym wracał bo tak mi się śpieszyło, że zapomnieliśmy wyjąc wkłucie J. Po całym zamieszaniu wylądowałem wreszcie na mieszkaniu poprzeszczepowym szczęśliwy, że wreszcie skończyła się moja „szpitalna przygoda”. Przede mną były wigilia, Święta Bożego Narodzenia i Nowy 2008 Rok. Oby lepszy niż te dwa poprzednie.


sobota, 24 października 2009

Krótkie chwile radości i strachu.
Po wyjściu ze szpitala cieszyłem się ładna pogodą i tym, że znów mam możliwość nacieszenia się normalnym życiem. Tym bardziej, że w czasie ostatniej chemii na oddziale zaczął się strajk lekarzy i wszystko stanęło na głowie. Na oddziale pacjentów badali tylko stażyści a później odbywał się obchód lekarza dyżurującego.
W tym czasie co tydzień dzwoniłem do ośrodka poszukującego dla mnie dawcy ale wciąż słyszałem, że mimo usilnych starań nadal nie ma rezultatów. Wszystko skomplikowało się kiedy pod koniec lipca zrobiłem kontrolną morfologię. Usłyszałem wtedy, że znów mam ponad 10% blastów we krwi co oznaczało utratę remisji. Poszedłem porozmawiać z lekarzami żeby dowiedzieć się co teraz. Czy to omiało dla mnie oznaczać powrót do ciężkich chemii. Bylem podłamany. W szpitalu zapytałem jednej z lekarek: Pani doktor co teraz mam robić w tej sytuacji. W odpowiedzi usłyszałem coś co mnie zwaliło z nóg (w czasie rozmowy na korytarzu przy innych pacjentach): - A skąd ja mam wiedzieć co z Panem zrobić. Ja Panu silnej chemii nie dam bo mi jej Pan nie przeżyje. - i tu nastąpił koniec mojej rozmowy. Ja stałem jak wryty zabrzmiało to dla mnie jak wyrok. Kilka dni później przyszedłem na kolejną chemię.
Wiedząc, że tracę remisję i nie mam dawcy zacząłem się bardziej interesować jego poszukiwaniem. Przez przypadek poznałem Małgosię, której dawce znalazł ośrodek o nazwie Medigen. Z tą nazwą spotkałem się już wcześniej ale dowiedziałem się, że dwa ośrodki nie mogą prowadzić poszukiwań dawcy. Zacząłem się więc dowiadywać jak mogę go zmienić. W Medigenie moje HLA zbadano w ciągu zaledwie dwóch dni i to już obudziło we mnie pewne nadzieje.
Zacząłem więc wysyłać faksy z prośbą o zmianę ośrodka dobierającego do Katowic, Poltransplantu i Instytutu Hematologii w Wa-wie, który dotychczas szukał dawcy dla mnie. (Katowice miały przeprowadzić przeszczep, Poltransplant nadzorował i finansował poszukiwanie dawcy, a same poszukiwania były prowadzone przez Instytut Hematologii w Warszawie.) Na początku nawet się nie spodziewałem jaką burzę w szklance wody to rozpęta. Początkowo nie miałem żadnego odzewu, więc do każdego faksu dopisałem "Do wiadomości ministra zdrowia Bolesława P." i wtedy się zaczęło. Z Warszawy osoby, które szukały mi dawcy zaczęły dzwonić do mojego lekarza prowadzącego z żalem, że ja nie szanuję ich pracy i wysiłu. (ale jak mi powiedzia słusznie jeden lkarz, ja wtedy miałem nóż na gardle i walczyłem o życie). Z kliniki w Katowicach dzwoniono do mnie na oddział z pytaniem: Co to za pacjent który tak się zachowuje i czy nie będzie z tego kłopotów. Ja poprostu chciałem aby poszukiwaniem mojego dawcy zajął się ośrodek, któremu bardzo ufałem i do dzisiaj jestem wdzięczny za całą pomoc jaką od nich uzyskałem. To własnie osoby z Medigenu pomogły mi najbardziej w najtrudniejszych chwilach. Po pewnym czasie i kilkuu telefonach do Poltransplantu udało mi się zmienić ośrodek dobierający dawców na Medigen.
Początkiem sierpnia rozpoczęła się ponowna chemia. Słowo indukcja napełniało mnie nieco strachem. Jednak z powodu, że mój organizm ciężko się odbudowywał nawet po podtrzymaniu dostałem bardzo okrojony schemat DAF. Wiedziałem, że po tej czerwonej oranżadce zawsze miałem kłopoty z grzybicą w ustach. Tym razem miałem trochę szczęścia bo nic takiego nie wystąpiło. Jedna gdzie szczęście tam i muszę mieć trochę pecha. Mimo tego, że czułem się całkiem nieźle moje wyniki po tej chemii nie chciały isć w górę nawet o "kreseczkę". Pobyt w szpitalu się przeciągał. Lekarzy nie było bo strajk nadal trwała a końcem sierpnia dowiedziałem się, że mój oddział hematologii może zostać zamknięty z powodu braku lekarzy, którzy poskładali wypowiedzenia. 28 sierpnia powiedziano mi że najpóźniej 1.09 będziemy rozwożeni do innych miast. Nie byłem z tego zadowolony ale na szczęście w ostatniej chwili doszło do porozumienia i zostałem w Rzeszowie.
Po połowie miesiąca moje wyniki nadal leżały na dnie. Pokazał się jednak dla mnie wielki promyk nadziei. Dostałem telefon, na który tak długo czekałem. MEDIGEN ZNALAŁ MI DAWCĘ. Wiedziałem, że teraz wszystko już się jakoś ułoży. Niestety moje wyniki nie chciały nic a nic spinać się w górę. W końcu 9 października wypuszczono mnie do domu z zaleceniem ze już 23 października mam jechać do Katowic na przeszczep. Wiedziałem, że ta krótka wizyta w domu pozwoli mi nabrać sił do dalszej walki i pozwoli złapać tak potrzebny "psychiczny oddech". Wiedziałem, że muszę w tym krótkim czasie bardzo na siebie uważać bo odporność była prawie żadna ale mimo to byłem szczęśliwy, że choć przez chwilę posiedzę w domu a później to już tylko czeka mnie ostatni krok w drodze do zdrowia.

czwartek, 22 października 2009

Początki szukania dawcy :)
Po kwalifikacji rozpoczęło się szukanie dawcy. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że dużo w tym względzie zależy ode mnie. Powiedziano mi że samo badanie układów HLA trwa co najmniej trzy tygodnie, więc czekałem cierpliwie.
Po kilku tygodniach musiałem jednak wrócić do szpitala na pierwsze podtrzymanie. Myślałem, że akurat po świętach Wielkiej nocy pójdę do szpitala. Jednak jak się okazało położyli mnie na oddziale już w wielki czwartek. Nie cieszyła mnie perspektywa kolejnych świąt w szpitalu no ale cóż nie było innego wyjścia. Okazało sie, że nie jest tak źle. W odróżnieniu od Bożego Narodzenia to Wielkanoc jest zwykłym dniem w szpitalu jak w każdy weekend. Nie było źle ale niestety okazało się, że podtrzymanie to nie taka kaszka z mleczkiem jak myślałem. Ponownie wpadłem w dołek zamiast tygodnia lub góra dwóch jak mi mówiono przeleżałem na oddziale ponad miesiąc. Do domu wyszedłem po 2 maja. Zacząłem się interesować poszukiwaniem dawcy ale co tydzień słyszałem to samo: "Staramy się jak możemy ale jeszcze nie ma dawcy". Pierwsze wieści były obiecujące. Znaleziono kobietę o podobnym do mnie HLA tylko była to osoba po 6 ciu ciążach i nie nadawała się z tego powodu na dawcę. Więc cierpliwie czekałem.
Dni w domi mijały miło ale też i niezwykle szybko. Początkiem czerwca musiałem iść na kolejne podtrzymanie. Cieszyłem się bo okazało się że znów spotkałem Piotrka i "niestety" Antka. Piszę niesety bo on miał już iść na przeszczep bo miał zgodnego brata ale okazało się, że jest zarażony wirusem WZW typu B i nie nadaje się do przeszczepu tylko musi leczyć wątrobę. Dostał odpowiednie leczenie i kolejną chemię podtrzymująca. Kuracja wątroby miała trwać około roku a później kolejna próba przeszczepu. Przykro mi było, że wszystko tak mu się przeciągnęło bo bardzo się cieszyłem, że już niedługo będzie miał wszystko za sobą. W Katowicach dowiedział się, że prawdopodobnie do zakażenia doszło około kwietnia tego samego roku. (To ciekawe bo Antek cały kwiecień spędził w szpitalu).
Moja chemia rozpoczęła się bez większych sensacji. Miała być stosunkowo lekka, tylko lanvis w tabletkach i ARAC (nie wiem czy tak dodładnie pisze się te nazwy). Początkowo myślałem że wyjdę za jakieś dwa tygodnie i uda mi się jeszcze pójść na wesele do znajomych, które miało być końcem czerwca. Wszystko się dobrze układało ale niestety mój pech znów dał o sobie znać. Dwa dni przed wyjściem płytki krwi spadły mi do poziomu poniżej tysiąca i musiałem zostać dłużej. Na domiar złego dopadły mnie wysokie temperatury. Pewnej nocy około 2 siostra znalazła mnie półprzytomnego. Po zmierzeniu temperatury okazało się, że sięga bardzo blisko 42 stopni. Nie wiele pamiętam z tej nocy. Siostry po podaniu leków na zbicie gorączki zaczęły okładać mnie ręcznikami zamoczonymi w zimnej wodzie. Pamiętam, że próbowałem się pomodlić ale jedyne co pamiętałem to były dwa słowa: "Ojcze nasz..." i co dalej pustka w głowie, jedna wielka dziura. Prosiłem tylko Boga, żebym z tego wyszedł i nie wzięli mnie na OIOM bo pamiętałem jak to się skończyło w przypadku Krzyśka. Nie chciałem żeby Asia po przebudzeniu się rano dowiedziała się, że ze mną kiepsko. Jednak po dwóch godzinach temperatura nieco spadła i po tym jak siostry przebrały mi pościel na suchą udało mi sie trochę zasnąć.

P.S. Z OIOM-em nie miałem zbyt dobrych wspomnień bo na początku października zaraz przed pierwszą chemią leżał ze mną na sali 19-letni Grzesiek. Z tego co wiem on po chemi trochę na siebie nie uważał. W ciepły dzień wychodził nawet na szpitalny balkon. NIE WOLNO TEGO ROBIĆ POD ŻADNYM PRETEKSTEM. W okresie obniżonej odporności bardzo łatwo o przeziębienie czy zapalenie płuc. Grzesiek nie miał szczęścia. Doadło go zapalenie płuc. Przez kilka kolejnych dni strasznie kaszlał, w nocy nie spał, w końcu doszedł do tak złeo stanu, że przenieśli go na OIOM z którego już nie wrócił. Dlatego słowo OIOM działa na mnie elektryzująco. Słyszałem, że były przypadki osób które niego wróciły ale ja nie znałem takich.

W końcu po 2 ciężkich tygodniach temperatura spadła i mogłem znów opuścić szpital na około miesiąc.

środa, 21 października 2009

Cd Chemia nr 3

No i początkiem roku wyszedłem na chwilę do domu. Cieszyłem się nawet z tych kilku dni. Spędziłem tu prawie 2 tygodnie i czekała mnie po powrocie do szpitala kolejna konsolidacja a wcześniej kwalifikacja do przeszczepu. Lekarze powiedzieli mi, że pojadę transportem szpitalnym bo jestem pacjentem oddziału. Nic jednak bardziej mylnego. W przeddzień kwalifikacji (w poniedziałek) dostałem do ręki wypis ze szpitala i zalecenie, że za dwa dni mam się ponownie zgłosić na oddział. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tej całej sytuacji. Jadąc w czasie takiej pogody pociągiem narażałem się na różnego typu infekcje a tu za trzy dni miałem rozpocząć kolejną chemię. No ale pojechałem i zostałem zakwalifikowwany.
Myślałem, że pojedziemy we dwóch razem z Krzyśkiem ale niestety u niego po drógiej chemii sytuacja się pogorszyła i musiał wrócić do poziomu indukcji.
Dzięki Bogu wróciłem i nie zaziębiłem się. Ponownie leżałem na jednej sali z Krzyśkiem. Rozpoczęliśmy chemię, ja 2 gą konsolidację a on ponownie indukcję (o ile dobrze pamiętam). Niestety po jakimś czasie Krzysiek wpadł w straszny dołek. Lekarze walczyli o niego jak mogli. Pewnego dnia dostał takich dolegliwości, że ledwo co go z tego wyciągnęli. Nie mogłem patrzeć jak on cierpi. (szczegóły zostawię dla siebie). Po kolejnym ataku przenieśli go na OIOM.
Niestey więcej go nie zobaczyłem.
Jego odejście bylo dla mnie czymś strasznym. Zaprzyjaźniliśmy się i tak dużo mu zawdzięczałem. Wtedy obiecałem sobie, że jeszcze bardziej muszę się zebrac w sobie i wygrać z ta chorobą w imieniu nas obu.
Mój dołek był dziwny. Z jednej strony nic mnie nie bolało a z drugiej temperatury mnie nie opuszczały przed dośc długi czas.
Po Krzyśku położyli w mojej sali Piotrka. Na początku jak każdy był nieco oszołomiony tym wszystkim i nieco zrezygnowany ale szybko się w sobie pozbierał a i leczenie które nie było łatwe zaczęło przynosić efekty. (Dzisiaj cieszy się dobrym zdrowiem i jest jednym z wielu przykładów, że nowotwór można pokonać.
Po prawie dwóch długich i ciężkich miesiącach udało mi się znów cieszyć kilkoma tygodniami w gronie najbliższych. Wypisali mnie do domu i jak mi się wtedy wydawało zamknąłem za sobą pewien podstawowy etap leczenia....

niedziela, 18 października 2009


Zdarzały się i krótkie chwile radości

Chemia nr 2 i kolejne
Kolejnej chemii bałem się bardzo gdyż pamiętałem jak ciężko przecisnąłem się przez poprzednią. Jenak okazało się, że nie ma nic bardziej nieprzewidywalnego niż chemia. Teraz wiem, że każdą przechodzi się inaczej i każdy człowiek to inna historia, inne doświadczenia i inna białaczka i nie można tego porównywać. Jednak jedna rzecz jest niezmienna dla każdego:


JEŚLI WIERZĘ W SUKCES TO PRZEJDĘ PRZEZ WSZYSTKO

Dostałem chemię i spodziewałem się podobnych przejść jak ostatnio. Jednak nic takiego się nie wydarzyło. Jedynie przez kilka dni temperatury. Były też i przykre chwile, bo mimo iż czułem się całkiem dobrze wyniki nie chciały rosnąć a ty zbliżały się święta. Okazało się, że przyszła wigilia i Boże Narodzenie. Prawie wszystkich pacjentów wypisano do domu. Na całym oddziale zostało trzech pacjentów, w tym ja. Były to dla mnie najtrudniejsze święta w życiu. Jedynym pocieszeniem dla mnie było wtedy to, że moja żona cały czas była przy mnie. W ten szczególny dzień przyszła do mnie razem z moją mamą. Przyniosły nawet karpia i żurek. Dzięki temu poczułem jak to się mówi "odrobinę luksusu".
Jednak święta, swięta i po świętach".
Po kilku dniach poznałem kolejnego pacjenta, który bardzo wpłynął na to co zapamiętałem z całego okresu leczenia. Antek był trochę starszy ode mnie ale jego radość życia i poczucie humoru nikogo nie pozostawiało obojętnym. Po prostu nie można było się z nim nudzić. We trzech było już o wiele raźniej. Każdy z nas miał lepsze i gorsze dni (na chemię nie ma mocnych) ale jak człowiek nie myśli o tym co jeszcze może się przyplątać to szybciej jakoś leci czas. ...
cdn (może jutro) :o)
A więc od początku.
Wszystko zaczęło się pod koniec września 2006 roku. Poczułem się nieco gorzej i po namowie lekarza rodzinnego zrobiłem podstawową morfologię. Nie wyszła za ciekawie więc lekarka poradziła mi kontakt z hematologiem ale okazało się nie być to takie łatwe. Wszędzie najbliższe terminy były za dwa- trzy miesiące. Poszedłem więc na prywatną wizytę i serii badań usłyszałem:

OSTRA BIAŁACZKA SZPIKOWA

Na początku się przeraziłem siadłem i pomyślałem, że to już koniec. Jednak moja rodzina i przyjaciele nie pozwolili mi się załamać. Moja żona powiedziała, że będziemy walczyć aż wygramy. Na początku po rozmowie z lekarzami powtarzaliśmy sobie, że mimo iż oni mówią o około roku lub dwuch latach leczenia ja wygram z tym szybciej. Bałem się bardzo ale wiedziałem, że w moim życiu jest jeszcze zbyt wiele spraw i planów które chcę zrealizować żeby się poddać.

Leczenie zacząłem 2 października 2006 na początku nie było tak źle choć nie wiedziałem czego się spodziewać. Słowo chemioterapia było mi znane ale jednocześnie była to czarna magia. Nie wiedziałem czego się spodziewać ani jak to będzie przebiegać. Jednynym skutkiem ubocznym jakiego się spodziewałem była utrata włosów. Bałem się tego bardzo bo zawsze byłem chudy a tu jeszcze łysy. Myślałem, że będę wyglądał jak chodzący szkielet. Asia moja żona obcięła mnie ale tylk na 3 mm bo więcej się bałem.
Po rozpoczęciu chemii nie było tak źle, trochę było mi niedobrze wymioty itp. Obok mnie Leżał Krzysiek 2 lata ode mnie starszy, który rozpoczął leczenie z podobnym rozpoznaniem zaledwie kilka tygodni wcześniej. To na jego przykładzie uczyłem się jak sobie radzić. Przez cała chemię był dla mnie ogromnym wsparciem. Obaj mieliśmy podobne przejścia, więc jak to się mówi we dwóch raźniej.
Koszmar zaczął się dopiero w czasie spadków. Temperatury owrzodzenie ust, biegunki. Z każdym dniem było coraz gorzej. Doszło do tego że nie byłem wstanie przełknać kropli wody bo zaraz powodowało to bolesny skurcz przepony i wymiotowałem krwią. Do tego gorączki i ciągłe uczucie, że to się nigdy nie skończy.
Bolało mnie też to że moi bliscy musieli na mnie patrzeć z ogromnym poczuciem bezsilności. Moja żona bała się o to czy przeżyję a ja modliłem się: Boże niech przestanie boleć choć przez chwilę. W najtrudniejszą noc w modlitwie prosiłem Boga "Weź mnie jeśli chcesz, tylko proszę niech moi bliscy nie patrzą na mnie i niech tak nie cierpią".
Rano obudziłem się spokojny i odmieniony. Czułem się jakbym otrzymał odpowiedź. "Może być różnie, nie łatwo ale z tego wyjdziesz". Od tamtego dnia wiedziałem, że wygram i wygonię z siebie to paskudztwo. Jeszcze kilka di było ciężko, ale dzięki Asi i pomocy Krzyśka z każdym dniej było łatwiej.
Do domu wyszedłem po około 6 tygodniach i sam nie mogłem uwierzyć, że mam to za sobą.

Początek

Witam
Nazywam się Kuba Szelc od trzech lat walczę z białaczką i wierzę że da się z nią wygrać. Postanowiłem spróbować pisać bloga bo siedzę teraz w szpitalu i mam dużo czasu. Myślę, że sa gdzieś inne osoby takie jak ja dla których białaczka to nie jest koniec świata. Wierzę że kiedyś, a może już nie tak długo pokonam tę paskudną chorobę i ponownie będę się cieszył normalnym życiem.
Postaram się tu zawrzeć moje wspomnienia z okresu chemii jakie już mam za sobą. Może dzięki temu ktoś uwierzy, że można przejść przez najcięższe nawet chwile tylko zawsze trzeba wierzyć MI MUSI SIĘ UDAĆ DAM RADĘ A Z KAŻDYM DNIEM JESTEM BLIŻEJ WYGRANEJ. Może ktoś kto to kiedyś przeczyta uwierzy, żę choć na początku wydaję się, że świat się zawalił to jednak są ludzie, którzy z tego wszystkiego wychodzą. Ja też wierzę, że podobnie będzie w moim przypadku bo mam zbyt wiele powodów żeby żyć. Poddając się nie my będziemy najbardziej przegrani, tylko Ci których pozostawimy. Trzeba z tym walczyć dla siebie i dla tych, których kochamy.